Europo, moja utopio i nieśmiertelności moja…

Środkowowschodnie rewizje i Dziennik okrętowy, dwa w jednym, czyli eseje Andruchowycza i Stasiuka, 40-kilkuletnich mężczyzn, całkiem zresztą przystojnych, i zawarte w nich przemyślenia o fragmencie naszego kontynentu. To wszystko w jednej książce pod tytułem Moja Europa.

Jaka ona jest? To ruina, pustka, półmrok i rozpad – mam tu na myśli oczywiście przestrzeń, a nie publikację. To właśnie te cechy beskidzki pisarz chciałby umieścić w herbie swojej części świata. Entuzjaści Jadąc do Babadag czy Fado wiedzą doskonale, co się za tym kryje. Wbrew pozorom to nierzeczywisty i fascynujący krajobraz, który pozwala wyobraźni na absolutną wolność, niczym jej nie ogranicza. W tej przestrzeni dzieje się bardzo niewiele i dlatego można spodziewać się wszystkiego. Jest to miejsce gdzie dusza podróżnika rozpręża się, gdzie dotyka jej największa próżnia. Nieruchoma kraina pociąga twórcę, który pragnie, aby świat po prostu trwał.

Brzmi znajomo? Tak. Czytelnicy, którzy oczekiwali, że nowa książka Stasiuka przyniesie jakieś nieporuszane do tej pory przez niego tematy, zawiodą się. Pisarz znów wraca do swojej obsesji – Europy Środkowej, czy jak wolą inni Środkowowschodniej. O czym zatem możemy przeczytać w Dzienniku okrętowym?

Prawie wszystkie miejsca, opisywane zarówno tutaj, jak i w poprzednich dziełach dotyczących podróży, są podobne do pewnej wsi – Koniecznej, która staje się niewzruszonym punktem odniesienia. Przestrzeń ta wygląda, jakby za chwilę wszystko miało się rozpaść, zupełnie zniknąć. Wydaje się, że tu natura zwycięży, że nastąpi samooczyszczenie pejzażu. Wiatr rozdmuchuje wszystko, co ludzkie, a więc kurz podwórek, rdzę, dym, stare strzechy. Świat zamiera, państwo się kończy, niskie, ogromne niebo i powietrze przygniatają to, co stworzone przez człowieka.

A co na to on – homo sapiens żyjący w tej znikającej krainie? Jest zanurzony w teraźniejszości po same uszy i nieruchomy, jak chociażby stare kobiety siedzące przed domami na głównej ulicy w Gönc. Zbierały się po trzy lub cztery, patrzyły po prostu nieruchomo i w zupełnej ciszy na świat. Zdawały się zaglądać gdzieś w dal i najprawdopodobniej ich wzrok zatrzymywał się… „nigdzie”. Chociaż widziały poszczególne rzeczy, na przykład beskidzkiego podróżnika, który odróżniał się od mieszkańców miasteczka, były nieporuszone, źrenice nawet nie drgnęły, jakby ich spojrzenie tylko ślizgało się po przedmiotach i ludziach.

Nieco inny sposób bycia mają Cyganie. Europa Stasiuka składa się z miejsc gdzie może ich zobaczyć. Dlaczego są dla pisarza aż tak ważni? Ponieważ żyją poza historią, ponieważ mimo braku map, wędrowali po całym świecie i dlatego, że niezależnie od miejsca, w którym się znaleźli nigdy nie okazywali zdziwienia, ponieważ przypominają o tymczasowości i przypadkowości istnienia. Są wolni. Podróżnik wspomina, jak widział ich półnagich, wygrzewających się w słońcu, jak spotykał ich na małych stacyjkach i dworcach, dym z papierosów mieszał się wtedy z palącym słońcem. „(…) i wyglądali jak nierealni przybysze, którzy zjawili się, by obejrzeć sobie nasze życie, lecz ono okazało się równie nieciekawe jak telewizyjny program po obiedzie”.

Kolejnym ważnym składnikiem stasiukowej przestrzeni są zwierzęta. Jego Europa jest pełna krów, bawołów, koni, kotów i psów. Ludzie żyją z nimi w pełnej symbiozie i nie wyobrażają sobie, by mogło być inaczej. Pisarz dostrzega podobieństwo między nimi a człowiekiem. Jedni i drudzy pragną przebywać w stadzie, widzieć się nawzajem, bo to potwierdza ich istnienie.

Bardzo ważną, poruszaną przez Stasiuka, kwestią jest czas. Pisarz bada go, opisuje jego cechy, aspekty, możliwości istnienia, charakter. Jednym słowem można powiedzieć, że gdzieś zza jego wspomnień o podróżach po Europie Środkowej przenika metafizyka czasu.

Czym on jest? Przede wszystkim twórca nazywa go najważniejszym żywiołem pochłaniającym niejako otaczającą rzeczywistość. Podkreśla jego wielką, zwierzęcą siłę, która więzi i wzbudza chęć wyzwolenia, jednocześnie jednak zauważa, że spełnienie tych pragnień mogłoby stać się przekleństwem, prowadziłoby bowiem do samotności.

W Dzienniku okrętowym Stasiuk kontynuuje, rozpoczęte w Jadąc do Babadag rozważania na temat przemijających chwil. Łatwo dostrzec, że wyróżnia przynajmniej dwa rodzaje czasu. Po pierwsze fizykalny, ten mierzony za pomocą zegarów. Jego istotą jest trójdzielność, trzy dziedziny: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Gdybyśmy mieli je uporządkować od elementu najważniejszego do tego najmniej istotnego na pierwszym miejscu byłaby chwila obecna, na ostatnim zaś to, co dopiero ma nastąpić.

Znamię teraźniejszości posiada w książkach Stasiuka zarówno przestrzeń, jak i ludzie. Wszyscy żyjący w tym wymiarze czasu są jak gdyby niepełni, patrząc na nich można odnieść wrażenie, że czegoś im brakuje, że napis „ciąg dalszy nastąpi”, choć powinien, nie pojawił się.

Atrakcyjne staje się dla pisarza także „kiedyś”. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że przeszłość jest swego rodzaju stałym punktem, na którym, w razie potrzeby, można się oprzeć. Pełni rolę opoki, przytulnego schronienia, ponieważ z jej strony nie nadejdzie już nic złego, nie nastąpią żadne zmiany, które zwykle wywołują w człowieku lęk. Podobne zdanie na ten temat ma Leszek Kołakowski. Twierdzi on, że czasy minione dają poczucie bezpieczeństwa ponieważ są nieuchronne. Po pierwsze nie można ich już zmienić, w żaden sposób na nie wpłynąć. Po drugie to, co się wydarzyło już nie istnieje, możemy to więc spokojnie zostawić za sobą. Po trzecie zaś przeszłe zdarzenia, a właściwie pamięć o nich, są warunkiem poczucia tożsamości.

Obok czasu fizykalnego, można u Stasiuka zauważyć także inny jego rodzaj. Jest to czas kolisty, czyli taki, w którym obok trwającej właśnie chwili występuje pamiętana przeszłość, co powoduje, że wspominane zdarzenia są zawsze obecne w teraźniejszości. Te dwa wymiary są ze sobą złączone i przenikają się wzajemnie. „Teraz” nieustannie zmienia się w to, co było, to z kolei ciągle jest teraźniejszością. Powstaje dzięki temu kolistość czasu. Możemy tu zauważyć podobieństwo do myśli Bergsona, który również podkreślał, że przeszłość może być przechowywana w pamięci, dzięki czemu ma swój udział we właśnie mijających minutach, choć oczywiście nie jest tak rzeczywista, jak teraźniejszość.

Czas to kwestia, która jest bardzo ważna również dla Andruchowycza. Rozważa on kwestię przeszłości i przyszłości. Pyta o cechy tych dwóch wymiarów, zastanawia się, który z nich jest rajem, a który piekłem i czy można się od nich uwolnić. O tym pisarzu wspominam dopiero teraz, choć jego eseje są w książce umieszczone wcześniej niż Stasiuka, ponieważ wydaje mi się, że taka właśnie powinna być kolejność czytania Mojej Europy. Najpierw ogólne uwagi beskidzkiego podróżnika, a potem konkretne historie, konkretni ludzie i bardzo osobisty do nich stosunek ukraińskiego prozaika.

W Środkowoeuropejskich rewizjach znów pojawiają się ruiny, cała dotycząca ich filozofia, ale nie chodzi wyłącznie o materialny rozkład. To ruiny uczuć, ruiny wiary i nadziei. Tym razem gruzy to jednak nie tylko świadectwo upadku, końca, ale także budowania, początku, to wspólny punkt miedzy przeszłością a tworzącą się przyszłością. To także element łączący Andruchowycza ze Stasiukiem.

Nie jest to jedyna myśl, która w jakiś sposób ich upodabnia. Obaj pisarze zwracają ogromną uwagę na zapachy. Nie tylko towarzyszą one ich światom, ale tworzą je. Beskidzki podróżnik wyczuwa kocie siki, krowie odchody, duszoną cebulę, siarkę, tytoń, tanie perfumy. Z kolei założyciel grupy poetyckiej Bu-Ba-Bu nazywa siebie toksykomanem. Uwielbia woń wilgoci, starych ścian i belek, grzyba i uryny.

Przedstawiając historię swojej rodziny, ukraiński prozaik, pokazuje jednocześnie dzieje całego państwa. Nie chodzi mu jednak o to, by użalać się nad losem centralnej części Europy, czy geopolitycznym położeniem Ukrainy. Pisarz z ironią wspomina zresztą o sprzeczkach między zwolennikami i przeciwnikami środkowoeuropejskiego historiocentryzmu. Idzie tu raczej o opowieść o zwykłych ludziach, których ta historia dotknęła, która wpłynęła na pradziadka, dziadka, ojca i wreszcie na samego Andruchowycza. Eseje stają się w końcu obrazem wnętrza ich autora poplątanego, pełnego nostalgii za minionym, ale także nadziei na przyszłość. Środkowowschodnie rewizje to podróż w głąb człowieka, mieszkańca ubogiej, niechcianej części kontynentu, który odczuwa inność swojego świata, i który jednocześnie tę wyjątkowość pokochał.

Podtytuł Mojej Europy brzmi Dwa eseje o Europie zwanej Środkową i rzeczywiście obaj pisarze tym gatunkiem się posługują. Ich styl na pierwszy rzut oka może wydawać się podobny, ale po głębszej analizie okazuje się, że więcej tam różnic niż punktów wspólnych. Obaj opisują swoją część kontynentu z wielkim sentymentem, a nawet z uczuciem, nie jest to jednak miłość ślepa, zarówno Stasiuk, jak i Andruchowycz, zauważają bowiem wady tej przestrzeni. Ich teksty są złożone z fragmentów, luźnych myśli, kawałków, które w końcu tworzą jednak całość. Część ukraińskiego pisarza wydaje się przy tym bardziej fabularna, jego opowieść jest spójna, ma wyrazistych bohaterów, a we fragmentach ich dotyczących mamy akcję, dynamikę. Język Andruchowycza jest też żywszy i barwniejszy, co sprawia, że Środkowowschodnie rewizje czyta się szybko i z przyjemnością. Tekst Stasiuka jest wolniejszy, fabularność jest drugo-, czy raczej trzeciorzędna. U beskidzkiego pisarza znajdziemy wiele ciekawych metafor, wyjątkowe opisy przestrzeni, spokój i bardzo interesujące myśli. Przeszkadzać może tylko fakt, że podróżnik powtarza wiele swoich myśli, pomysłów i całe fragmenty, które znalazły się już we wcześniejszych jego książkach. I tak, znów przeczytamy o zdjęciu André Kertésza, po raz kolejny, oczyma wyobraźni, zobaczymy też kobiety siedzące na ławce w Gönc.

Moja Europa to zbiór wyjątkowych tekstów o tajemniczym, niepowtarzalnym i niedocenianym świecie. Ta książka pozwala zupełnie inaczej spojrzeć na środkową i wschodnią części kontynentu, pokazuje, że w ruinie też tkwi piękno, odkrywa mistykę starych, kruchych wsi i takich samych mieszkańców. To prawda, że ci czytelnicy Stasiuka, którzy oczekiwali czegoś nowego, zawiodą się, pisarz bowiem znów opowiada o tym samym, o przestrzeni, która ciągle na nowo go uwodzi, o swoich wędrówkach wgłąb czasu i wgłąb snu, jest to jednak wciąż bardzo intrygujące. Dla spragnionych nowości jest tu Andruchowycz, który wprowadza ożywienie i świeżość. Historię jego rodu czyta się jednym tchem. Obaj pisarze próbują znaleźć w środkowoeuropejskim świecie jakiś punkt oparcia, coś co da im poczucie tożsamości. Pierwszy odnajduje go w przestrzeni, niewzruszonej geografii, która pozwala jednak odkryć metafizyczne prześwity, drugi w rodzinnym micie, który staje się jednocześnie świadectwem doświadczenia całej zbiorowości. 

 


Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież