SZKOŁA W DOMU


Nazywam się Paweł i CHODZĘ do liceum. Czemu słowo CHODZĘ piszę wielkimi literami? Myślę, że po przeczytaniu tego tekstu stanie się to dla Was jasne.

Choroba mnie posiada

Do gimnazjum poszedłem w 2006 roku. Nie byłem zbytnio zadowolony trafiłem bowiem do szkoły, która – oględnie rzecz ujmując – nie cieszyła się dobrą opinią. Pierwszy tydzień w szkole i zostałem gospodarzem klasy. Zapytacie czy jestem na tyle inteligentny? Ależ nie. Zostałem nim ... ponieważ? Za bardzo to sam nie wiem czemu mnie wybrano i to prawie jednogłośnie; tylko trzy głosy dostał mój przeciwnik. Może dlatego, że od razu zapoznałem się z klasą? Może dlatego, że rzucałem zabawne teksty? ( Które jak sobie teraz przypominam były żenujące). Oczywiście w szkole „kocili", pisząc na ciele słowo „kot". Na swoje szczęście miałem wtedy na ręku gips i to na nim pojawiło się całe stado kotów. Wielu lądowało z „kotem" na twarzy i łzami w oczach. Pierwszy tydzień to nieodłączne wrażenie, że będzie mi w tej szkole strasznie ciężko.

Niestety posiadam chorobę, a właściwie, to ona mnie posiada: moje kości łatwo się łamią i mam wielki problem z ich odbudową. W piątek pierwszego tygodnia szkoły pojechałem do Konstancina-Jeziorna na konsultacje lekarskie. No i okazało się, że muszę zostać na rehabilitacji przez pięć tygodni. Tam też była szkoła.

Ha-Ha-Ha. Szkołą, to chyba jednak ciężko nazwać. Panowała tam zasada: jesteś bity, twoja wina. Nauczyciele traktowali mnie stereotypowo, bo byłem z Pragi Północ, z dzielnicy łobuzerii. Mówili na mnie „praski cwaniaczek". Wkurzało mnie to, ale postanowiłem całkowicie temat olać. Wypisali mnie z oddziału dlatego, że było za wcześnie na zdjęcie gipsu. Taka była opinia lekarza. Moja była taka, że mimo wszystko było tam na tyle fajnie, żeby jeszcze trochę tam zostać.

Gdy wróciłem do macierzystej szkoły miałem spore zaległości. Gdy już, już je nadrabiałem i powoli „wychodziłem na prostą" ... musiałem znowu wyjechać do Konstancina. Nie powiem, byłem zadowolony bo odrywałem się od tej dżungli (jak nazywałem swoje gimnazjum). Tym razem na oddziale miałem zostać trzy tygodnie. Ale jak to w życiu, zawsze coś się zdarzy. Tam akurat przytrafiła się epidemia ospy. Osoby, które jeszcze jej nie przechodziły musiały wyjechać. Rozstałem się zatem z tym miejscem na dwa tygodnie. Wróciłem na Pragę, wróciłem do szkoły. Powiem szczerze, nawet nie zabierałem się za nadrabianie zaległości w nauce. Po co, przecież i tak zaraz znowu wyjadę do Konstancina. Za trzecim razem spędziłem tam aż siedem tygodni. Oczywiście wyjazd miałem „głośny", a opinię do szkoły strasznie negatywną: byłem dzieckiem z ADHD. Gdy w styczniu po raz enty powróciłem do gimnazjum w dzielnicy łobuzerii, wiedziałem już, że nie zdam.

Operacja

W marcu zrobili mi tomografię głowy, bo nie wiadomo co może się tam znajdować przy tej mojej chorobie. Oczywiście dla mnie była to wielka bzdura. Twierdziłem, że w mojej głowie prócz mózgu, co to niby go mam, nic innego znajdować się nie może. W kwietniu nadszedł czas kompleksowych badań; moja sytuacja w szkole była katastrofalna. Pierwsze wyniki badań nie wyszły. Nie były zbytnio wyraźne. Pojechałem do szpitala na Kasprzaka; tam to dopiero jest medyczna machina, prawie jak w Leśnej Górze. Badania trwały ponad czterdzieści minut. Do tych badań była muzyka, którą mogłem sobie wybrać. Powiedziałem: disco ... no i wyniki wyszły bardzo kiepsko.

Operacja wycięcia guza mózgu. Zbytnio się tym nie przejąłem. Pomyślałem: operacja jak operacja. Raz na rękę, raz na głowę, niewielka różnica. Szybka i szybko wyjdę. Takie nastawienie spowodowało, że się nie bałem. Ze szpitala wyszedłem po trzech miesiącach. Przed operacją ważyłem pięćdziesiąt trzy kilogramy, po osiemdziesiąt cztery. Takie były skutki sterydów. No, a szkoła? Nie miałem złudzeń, zostaję w pierwszej klasie. Bardzo chciałem indywidualne nauczanie, ale moja mama była temu przeciwna. Opowiadałem mamie, że po tym wszystkim boję się tam chodzić. Mama mówiła, że przesadzam. Takie rodzinne przepychanki.

Wylew

Aż nadszedł dzień, który całkowicie mnie zmienił. W nocy z osiemnastego na dziewiętnastego sierpnia miałem wylew. Guz, którego miałem, podczas operacji nie został do końca usunięty i po prostu pękł. Po tym zdarzeniu, spędzając sto dziesięć dni w szpitalu miałem bardzo dużo czasu na przemyślenia. Ale jedno pytanie nurtowało mnie szczególnie: dlaczego przeżyłem?

Gdy wychodziłem ze szpitala zaczynał się grudzień i pamiętam, że akurat startował sezon w skokach narciarskich. Byłem mega szczęśliwy; mój ukochany sport będę mógł oglądać w domu. I w tym miejscu dochodzimy do tego co chciałbym podkreślić w tym artykule. Gdy opuszczałem szpital, doktor powiedział: „Paweł nie możesz uprawiać żadnego sportu, żadnych nerwów. Po prostu spokojny tryb życia". Mocno mnie to zaniepokoiło. Ja, taka wielka, gruba kulka i nie może nic uprawiać? Zero ruchu? No przepraszam, lekarz powiedział, że jeśli chodzi o sport, nie jestem całkiem stracony: zostają przecież szachy.

Przydzielono mi indywidualne nauczanie. Bardzo się ucieszyłem, że nie będę już musiał chodzić do tej strasznej szkoły, do której wchodząc nie wiedziałeś czy wyjdziesz cały. Za dużo widziałem w tej szkole by do niej wracać. Oczywiście w szpitalu też miałem lekcje. I tu pewna refleksja. To jakich miałem nauczycieli w Konstancinie, a jakich tu, w szpitalu na Niekłańskiej, to była wielka pozytywna zmiana. Tych ludzi nawet ciężko nazwać nauczycielami. Robili coś więcej niż tylko nauczali. Rozmawiali, pocieszali, byli. Do dziś utrzymuję z nimi kontakt. Myślę, że gdyby nie pewna Pani Ewa większość rodziców byłaby w bardzo kiepskim stanie. Moja mama mówiła, że to dobra dusza na tym oddziale. Ale cały oddział był dla mnie miły.

Jednoosobowa klasa

W styczniu zaczęło się indywidualne nauczanie. Szkołą był mój dom, a szkolną klasą, mój nieposprzątany pokój. Gdy przyszli do mnie pierwsi nauczyciele traktowałem ich bardzo miło: proponowałem im herbatę, kawę i ciasteczka. Oni w większości kojarzyli mnie ze szkoły i mówili, że dobrze, że teraz będę miał z nimi kontakt indywidualny bo jak to ujmowali, byłem dzieckiem roztargnionym. Pamiętam, że pierwszą domową lekcją była geografia. Ale najlepiej zapamiętałem pierwszą lekcję, która się nie odbyła. Czekałem na nauczyciela od matematyki. W końcu zadzwonił domofon. Minęło pięć minut, potem dziesięć i piętnaście. Zdziwiony, że nauczyciel nadal nie dotarł, postanowiłem wyjść na podwórko i rozejrzeć się, a nuż się zgubił? Stoję i czekam, coraz bardziej niecierpliwie. Bez skutku. Może przeraził się tego, że mieszkam w starej kamienicy, na czwartym piętrze, bez windy? Na drugi dzień dowiedziałem się, że nauczyciel był w takim wieku, że nie dałby rady wejść tak wysoko. No cóż, chyba nie jego wina? Co nie zmienia faktu, że lekcja się nie odbyła.

Dowiedziałem się, co było dla mnie szokiem, że nie będę miał w ogóle lekcji angielskiego. Wychowawcą został nauczyciel języka rosyjskiego. Mój plan zajęć: cztery dni w tygodniu po trzy lekcje i jeden dzień całkowicie wolny. Ktoś powiedziałby: „raj", „żyć, nie umierać" i takie tam. Owszem, wtedy też tak myślałem. Dziś jednak zupełnie się z tym nie zgadzam. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta, miałem dwie godziny polskiego i matematyki, reszta przedmiotów to tylko godzina lekcyjna, raz w tygodniu. Gdy nauczyciel przychodził „z marszu" dawał mi pracę domową: pięć lub sześć kartek A4. Na jednej kartce około piętnastu zadań. Tłumaczono mi: „ty masz tylko dwie godziny tygodniowo, a w szkole mamy pięć. Musimy nadrabiać w ten sposób". Wszystko byłoby fajnie gdyby to jeden nauczyciel tak powiedział, ale tak mówili wszyscy. Nauczyciele myśleli, że mając indywidualne nauczanie siedzę cały dzień w domu i „zbijam bąki". Mylili się. Chodziłem do Stowarzyszenia" Serduszko Dla Dzieci". W tej organizacji mieliśmy wiele zajęć, w których brałem udział: prowadziliśmy audycję radiową, mieliśmy zajęcia filmowe czy dziennikarskie. Jednym słowem: działo się! Jasne, odrabiałem prace domowe, .ale nie całe, bo nie dawałem rady. Nauczyciele ciągle mieli pretensje, że mam cały dzień na naukę i nic nie robię. Smutne to było bo często nie przesypiałem nocy, aby odrobić lekcje, Starasz się, próbujesz, a i tak zawsze komentarz, że nic nie robisz.

Do dziś nie rozumiem chemii. Nie wiem czy to mnie jakoś tłumaczy, ale w pierwszej klasie miałem tylko cztery godziny lekcyjne tego przedmiotu. Nie, nie w tygodniu. Cztery przez cały rok. Nauczycielka poszła na urlop macierzyński, a że w szkole był tylko jeden spec od tego przedmiotu ... Ale bywało też inaczej, na przykład lekcje fizyki. Trafił mi się kapitalny nauczyciel. Uczył mnie ten sam do końca trzeciej klasy. Do dziś utrzymuję z nim kontakt. Potrafił wytłumaczyć temat, ale nie tylko o to chodzi. Była w nim pewna magia. Uśmiech na mojej twarzy pojawiał się już w momencie gdy dzwonił domofonem. Prawie zawsze lekcję zaczynaliśmy chwilową rozmową o życiu. To wprowadzało fajną atmosferę i sprawiało, że chciałem uczyć się tego przedmiotu.

Zaczynam tęsknić ... za szkołą

W drugiej klasie pojawiło się u mnie pewne rozleniwienie. Robiłem lekcje, ale już nie tak aktywnie i starannie jak dotychczas. Brakowało mi szkoły: ludzi, rozmów, zgrywów. Nauczyciele przychodzili do mnie, zawsze „sam na sam", zaczynało mnie to już nudzić. Niestety wiedza, którą zdobyłem w pierwszej klasie, była taka, że lepiej żebym jeszcze jeden rok zaliczył mając zajęcia w domu. Pod koniec drugiej klasy, gdy powinienem już być w trzeciej, ale choroba zabrała mi jeden rok, to gdy trzecie klasy pisały egzamin końcowy miałem chwile załamania. Dotarło do mnie, że gdyby nie choroba mógłbym pisać razem z nimi ten egzamin i starać się o awans do liceum. No cóż.

Trzecia klasa też w domu, jak miałem już pierwszy i drugi rok nauczania indywidualnego, to nie będziemy tego zmieniać; tak orzekli nauczyciele. W III roku więcej pracy na lekcji, więcej testów. No właśnie, pewnie jesteście ciekawi jak wyglądały prace klasowe bądź kartkówki? Proste, nauczyciel dawał mi pytania bądź kartkę z pytaniami po czym zajmował się swoimi sprawami. Prace często sprawdzali od razu, przy mnie i wiedziałem już co dostałem.

Jest jeszcze kilka rzeczy, które mocno mnie wkurzały jeśli chodzi o stosunek nauczycieli do naszych lekcji. Na przykład nie informowanie mnie o tym, że któraś lekcja się nie odbędzie. Albo notoryczne spóźnienia. Nie miałem szans umówić się z kimś po lekcjach, bo nigdy nie wiedziałem o której one się skończą. Na przykład gdy nauczyciel spóźnił się pół godziny, to później lekcja była przedłużona. A przecież lekcja trwa czterdzieści pięć minut i uczniowie mają prawo wyjść po dzwonku, czyż nie? Dlaczego mam cierpieć z powodu tego, że choroba odebrała mi swobodny dostęp do szkoły, no i że nie mam w domu dzwonków? Wielokrotnie rozmawiałem o tym z moim wychowawcą; bez skutku. Jedyna zmiana, to taka, że zaczął coraz więcej ode mnie wymagać i robiła mi się bomba w głowie.

CHODZĘ do szkoły

Miałem już dość tych zajęć w domu i stwierdziłem, że do liceum pójdę już normalnie. Że do liceum będę „CHODZIŁ". Dlatego do takiej szkoły, bo marzą mi się studia. Udało się. Każdemu nauczycielowi opowiadałem o moich planach na przyszłość; o przeszłości za bardzo nie chciałem się rozgadywać. Chcę zostać dziennikarzem sportowym i łatwo się z tym marzeniem nie rozstanę.

Pewnie to się kiedyś zmieni, ale póki co „CHODZĘ" do szkoły szczęśliwy. I gdy wielu nowych kolegów krzywi się na dźwięk dzwonka wzywającego na lekcję, ja tylko dyskretnie się śmieję. Mnie on jeszcze długo przeszkadzać nie będzie.

                                                                                                                                                   
                                                                                                                                                                         Paweł Jabłoński

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież